Obudziłem się dość wcześnie. Nigdy nie miałem w zwyczaju długo spać. Wyszedłem z jaskini po lekkim śniadaniu. Powitał mnie ten sam frustrujący widok: puste jaskinie, okrągły placyk a na środku pal z chorągwią na szczycie przedstawiającą białego lisa i kryształ lodu.
- Witajcie jaskinie - powiedziałem bez entuzjazmu. - Witajcie krzaki...
Z braku laku postanowiłem udać się do tundry poobserwować kiriny. Ostatnio prawie udało mi się przerysować jednego na pergaminie, ale jakiś durny mamut postanowił sobie ryknąć i je przepłoszyć. Dziś musi mi się udać zbliżyć do jakiegoś osobnika. Nie myśląc wiele zszedłem w dół osuwiska. Spacerując myślałem o wszystkim co tylko mi przychodziło do głowy: jak szybko spadnie śnieg na rubieżach i w tajdze, jak wiele karibu postanowiło przenieść się tutaj i poczekać do wiosny, jak rozrosła się populacja czerwi lodowych oraz jak bardzo odważne okażą się tej zimy yeti. Ze zmianą pory roku widuję ich ślady coraz częściej na tundrze. Lada dzień i trzeba będzie mocować tabliczki ostrzegawcze na granicy tajgi.
Idąc tak doszedłem już do owej granicy. Zielony Szlak prowadził spokojnie jak na co dzień dalej, aż do lodowców. Od zawsze fascynował mnie kontrast rubieży z tajgą. zaledwie parę kroków i zacznie mi z pyska uchodzić para. Nigdzie indziej nie czuć było nadchodzącej zimy tak jak w tych lasach. O tundrze już wspominać nie będę.
Przyspieszyłem kroku. Słońce dopiero wstaje. Jeśli się pospieszę zastanę kiriny tam, gdzie wczoraj je widziałem. Te zwierzęta zmieniają miejsce pastwisk o poranku i zostają na nim przez noc. Nagle tuż pod łapy rzucił mi się zając z już białym, zimowym futerkiem. Potknąłem się i zaryłem nosem w błoto. Zając przeturlał się po ziemi i natychmiast popędził dalej. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Nie miałem pojęcia, co go tak wystraszyło, wolałem raczej ścigać zapewne odchodzące już stado niż zastanawiać się nad tym. W końcu tajga ustąpiła miejsca żółto czerwonej trawie tundry.
Stada już nie było. Nie poddałem się jednak, ruszyłem po tropie za kirinami. Zostawiają charakterystyczną woń piżmu i mrozu. I pewnie szedłbym tak za stadem gdyby w moje nozdrza nie uderzyła inna, charakterystyczna, ostra woń.
Zapach krwi.
Inni może nie zwróciliby na to specjalnie uwagi. Jakiś drapieżnik zapolował i zostawił truchło, nic niezwykłego. Ale do połowy zjedzone zwierze pachnie stęchlizną. Tu czuć było tylko krew, ale nie karibu czy renifera. Z utęsknieniem spojrzałem w kierunku obranym przez kiriny i zwróciłem się do źródła tajemniczego tropu. Rozejrzałem się. W końcu zauważyłem odcinającą się od suchych traw biel. Podbiegłem do znaleziska. To co zobaczyłem po prostu złamało mi serce.
W kałuży świeżej krwi leżała błękitnooka samica krzakogona białego. Puste oczy patrzyły tępo w dal. Z poszarpanej rany na brzuchu nadal leciała krew barwiąc futro i wsiąkając w ziemię. Przyjrzałem się jej. Zostawił ją jakiś drapieżnik o podłużnym pysku. Yeti można więc odhaczyć, a poza tym one nawet nie zbliżają się do siedzisk krzakogonów. Wolą większe zwierzyny. Czerw też nie mógł być winowajcą, zostawiłby po sobie rozgrzebaną ziemię, a ofiarę połknął w całości. Niedźwiedzie polarne mają krótsze pyski i bardziej masywne. Arktyczne lisy nie krzywdzą krzakogonów, jakby przeczuwały pokrewieństwo między sobą a nimi. Wszystkie wymienione drapieżniki łączy kolejny fakt: żaden nie zabiłby czegoś bez powodu, a ciało tej samiczki było nienaruszone. Został tylko jeden gatunek zdolny do takiego okrucieństwa.
- Cholerni kłusownicy - wycedziłem przez zęby. - Zabić samicę w okresie godowym...Do czego zmierza ten świat...
Jeszcze wybaczyłbym taką zbrodnię popełnioną z przyczyn niewiedzy i nieznajomości konkretnych okresów danych gatunków, ale nawet głupcy zdaliby sobie sprawę jak bardzo rzadkie muszą krzakogony. A teraz są jeszcze rzadsze o ten jeden okaz.
Straciłem zupełnie ochotę do obserwacji. Poza tym słońce już wstało i zaczynało swoje bezowocne próby ogrzania tundry. Ruszyłem do domu cały czas przeklinając pod nosem tego wstrętnego mordercę. Nie mógł być sam. Kłusownicy zawsze mają kilka błaznów przy sobie, by mieć się przed kim popisać. ,,Jak tylko na nich wpadnę..." pomyślałem...
No i wpadłem. A raczej coś na mnie wpadło. Konkretnie mała wadera. Byłem zupełnie zdumiony. Co szczeniak robi sam w tajdze? Wilczek był wychudzony i oblepiony błotem.
- Em...Dzień dobry? - zacząłem po chwili.
Wadera - tak jak powinno zachować się szczenię w takiej sytuacji - odsunęła się trochę i nieufnie zmierzyła mnie wzrokiem.
- Ktoś ty? - spytała.
- Miałem właśnie zapytać cię o to samo - odparłem. - Jestem Chris, alfa Watahy Północy...znaczy się, to nie dokładnie wataha, bo nie mam jeszcze żadnych członków. Co ty tu robisz?
- Ja... - wilczyca zamyśliła się krzywiąc pyszczek. - Zgubiłam się.
- Czyli odłączyłaś się od watahy? - dociekałem.
- No bo...Alfa poprowadził nas przez kanion niedaleko stąd i znikąd pojawiły się karibu, no i jak już zniknęły to nikogo nie było oprócz mnie.
- Karibu? W przesmyku? - zdziwiłem się. To chyba również sprawka kłusowników.
Przyjrzałem się małej. Mogła mieć najwyżej rok. Kto wie jak długo się tu pląta. Chyba cudem nie trafiła jeszcze na jakieś drapieżniki. Trzeba jej pomóc.
- Chodź - powiedziałem. - Zjesz coś u mnie i poszukamy twoich rodziców, zgoda?
Dokończy Ava
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Pamiętaj o podpisie swojego komentarza. Każdy anonimowy komentarz będzie usuwany.